Wyszedłem z knajpy tylnym wyjściem i poczułem delikatny powiew świeżego
powietrza na twarzy. Odgarnąłem włosy i poprawiłem kołnierz skórzanej
kurtki. Było po pierwszej. Nie spodziewałem się, że tego dnia spędzę w
knajpie z zespołem aż tyle czasu, normalnie wychodziliśmy po dwudziestej
trzeciej, a o północy byłem w mieszkaniu. Stanąłem w ciemnym przejściu
za knajpą, wyjąłem ze schowka w motocyklu paczkę papierosów i
zapalniczkę. Włożyłem jednego do ust i zapaliłem zapalniczką.
Postanowiłem przejść się kawałek. Noc była niemal bezchmurna, ale
chłodna.
Ruszyłem w stronę wyjścia z ciemniej uliczki i wyszedłem na oświetloną
ulicę. Samochody bez ustanku przejeżdżały, co tworzyło niesamowity
zgiełk. Nigdy nie przepadałem za hałasem, chyba, że hałasem silnika
motocyklu... Stanąłem w miejscu, oparłem się o słup i spojrzałem w górę,
zaciągając się papierosem. Patrzyłem w niebo przez dobrą chwilę, aż tu
nagle...
- Jezu, nic ci nie jest?! - niemal krzyknąłem, patrząc na padającą na
chodnik jak kłoda istotę, która wpadła na mnie, a metr dalej upadła jej
komórka.
Ktoś coś?