wtorek, 10 kwietnia 2018

Od Michaliny

Budzik nie chce przestać dzwonić, a ja z trudem zwlekam się z łóżka. Łapa ja co dzień wita mnie oblizaniem po twarzy. Uśmiecham się i podchodzę do szafy. Jest sobota, a ja mam pierwszy dzień w pracy, więc nie zamierzam się spóźnić. Po pół godzinie jestem już ubrana i najedzona. Szybko zapinam smycz Łapie i razem wybiegamy z mieszkania. Cudem udało mi się znaleźć lokal niedaleko parku. Pies, jak to ma w zwyczaju, straszy wszystkie gołębie i rozkopuje wszystkie możliwe dziury. Gdy zaprowadzam go z powrotem i patrzę na zegarek, robi mi się ciemno przed oczami. Mam dokładnie czterdzieści dwie minuty.
Porywam swój stary, wysłużony rower i mapę miasta, na której różnymi kolorami zaznaczyłam trasy na uczelnię, do restauracji i najbliższego sklepu. Po chwili namysłu biorę też kask. To bez wątpienia moja najszybsza jazda. A przynajmniej najbardziej zakręcona. Nigdzie, ani w Polsce, ani potem w Hazleton, nie było tylu samochodów. A co dopiero będzie po południu! W końcu zdyszana zajeżdżam przed restaurację; niewielkiego, bardzo symetrycznego i estetycznego budynku. Przypinam rower do stojaka i ściągam kask. Na szczęście włosy są w takim samym nieładzie w jakim są codziennie. Podchodzę na przód budynku, uprzednio wykorzystując jedną z szyb, aby sprawdzić, czy wszystko jest na swoim miejscu i wchodzę do środka.
W oczy od razu rzuca się kolor ścian; jaskrawa zieleń zdecydowanie pasuje do tej pory roku, jednak przyprawia o ból głowy, a przynajmniej oczu. Stolików jest niewiele, wszystkie drewniane z wazonem niebieskich kwiatów. Zajęty jest tylko jeden przez jakiegoś starszego pana z gazetą. Rozglądam się, szukając osoby, o której mój nowy szef powiedział, że mnie zaznajomi z pracą. W końcu ktoś wychodzi z drzwi na końcu sali. Wysoki, szczupły chłopak z ciemnymi włosami. Zakładam, że to on. Podchodzę do niego i pytam:
-Czy to ty?
Patrzy na mnie ze zdziwieniem.
-Kto?
-Ktoś, kto ma mnie oprowadzić, czy coś podobnego.
-A. tak, szef coś wspominał. Chodź – macha ręką i idzie się w stronę drzwi.
W pomieszczeniu stoją jakieś dodatkowe stoły, krzesła i coś podobnego do lodówki. Jest też neonowo różowa kanapa (podziwiam gust) i niewielki stolik. Omal nie dostaję w twarz fartuszkiem, który rzuca mi chłopak. Gdy już udaje mi się go założyć (nie wiem czemu, ale strasznie się denerwuję, gdy ktoś na mnie patrzy), oznajmia:
-Nathaniel jestem. Może być Nath.
-Michalina.
-Jak? – unosi brwi.
Uśmiecham się w duchu. Odkąd przyjechałam do Stanów, nie było osoby, która nie zadałaby tego pytania. Literuję więc swoje imię, co mam już opanowane niemal do perfekcji. Po kilku nieudanych próbach wymówienia go, Nathaniel macha ręką i się uśmiecha.
-To teraz cię oprowadzę, zanim wparuje tu szef.
Wchodzimy do sali, a ja staram się zapamiętać wszystkie informacje o tym, co gdzie jest i jak się nazywa. Dostaję też niewielki notes i instrukcje by zawsze się uśmiechać. Starszy pan dziwnie się na mnie patrzy, gdy demonstruję przed Nathanielem wszystkie swoje najlepsze uśmiechy, ale mówię sobie w duchu, że nawet nie znam tego faceta (gorzej, jeśli jest stałym klientem). Potem okazuje się, że muszę jeszcze znać menu, czego w sumie mogłam się spodziewać, więc sięgam po jedno. Wtedy też za drzwiami dają się słyszeć podniesione głosy. A szybkość, z jaką są wykrzykiwane, wskazują na coś więcej niż zwykłą kłótnię. Patrzę na drzwi. Nathaniel też.
-Zaczekaj tu – mówi i wybiega na zewnątrz.
Mam ochotę pójść za nim, ale w ogóle nie mam zdolności bicia się, więc zostaję w środku. Starszy pan jakby schował się za gazetą. Po piętnastu minutach mam już dosyć czekania.
Nathaniel, co ty tam robisz?