Budzik nie chce przestać dzwonić, a ja z trudem zwlekam się z łóżka.
Łapa ja co dzień wita mnie oblizaniem po twarzy. Uśmiecham się i
podchodzę do szafy. Jest sobota, a ja mam pierwszy dzień w pracy, więc
nie zamierzam się spóźnić. Po pół godzinie jestem już ubrana i
najedzona. Szybko zapinam smycz Łapie i razem wybiegamy z mieszkania.
Cudem udało mi się znaleźć lokal niedaleko parku. Pies, jak to ma w
zwyczaju, straszy wszystkie gołębie i rozkopuje wszystkie możliwe
dziury. Gdy zaprowadzam go z powrotem i patrzę na zegarek, robi mi się
ciemno przed oczami. Mam dokładnie czterdzieści dwie minuty.
Porywam swój stary, wysłużony rower i mapę miasta, na której różnymi
kolorami zaznaczyłam trasy na uczelnię, do restauracji i najbliższego
sklepu. Po chwili namysłu biorę też kask. To bez wątpienia moja
najszybsza jazda. A przynajmniej najbardziej zakręcona. Nigdzie, ani w
Polsce, ani potem w Hazleton, nie było tylu samochodów. A co dopiero
będzie po południu! W końcu zdyszana zajeżdżam przed restaurację;
niewielkiego, bardzo symetrycznego i estetycznego budynku. Przypinam
rower do stojaka i ściągam kask. Na szczęście włosy są w takim samym
nieładzie w jakim są codziennie. Podchodzę na przód budynku, uprzednio
wykorzystując jedną z szyb, aby sprawdzić, czy wszystko jest na swoim
miejscu i wchodzę do środka.
W oczy od razu rzuca się kolor ścian; jaskrawa zieleń zdecydowanie
pasuje do tej pory roku, jednak przyprawia o ból głowy, a przynajmniej
oczu. Stolików jest niewiele, wszystkie drewniane z wazonem niebieskich
kwiatów. Zajęty jest tylko jeden przez jakiegoś starszego pana z gazetą.
Rozglądam się, szukając osoby, o której mój nowy szef powiedział, że
mnie zaznajomi z pracą. W końcu ktoś wychodzi z drzwi na końcu sali.
Wysoki, szczupły chłopak z ciemnymi włosami. Zakładam, że to on.
Podchodzę do niego i pytam:
-Czy to ty?
Patrzy na mnie ze zdziwieniem.
-Kto?
-Ktoś, kto ma mnie oprowadzić, czy coś podobnego.
-A. tak, szef coś wspominał. Chodź – macha ręką i idzie się w stronę drzwi.
W pomieszczeniu stoją jakieś dodatkowe stoły, krzesła i coś podobnego
do lodówki. Jest też neonowo różowa kanapa (podziwiam gust) i niewielki
stolik. Omal nie dostaję w twarz fartuszkiem, który rzuca mi chłopak.
Gdy już udaje mi się go założyć (nie wiem czemu, ale strasznie się
denerwuję, gdy ktoś na mnie patrzy), oznajmia:
-Nathaniel jestem. Może być Nath.
-Michalina.
-Jak? – unosi brwi.
Uśmiecham się w duchu. Odkąd przyjechałam do Stanów, nie było osoby,
która nie zadałaby tego pytania. Literuję więc swoje imię, co mam już
opanowane niemal do perfekcji. Po kilku nieudanych próbach wymówienia
go, Nathaniel macha ręką i się uśmiecha.
-To teraz cię oprowadzę, zanim wparuje tu szef.
Wchodzimy do sali, a ja staram się zapamiętać wszystkie informacje o
tym, co gdzie jest i jak się nazywa. Dostaję też niewielki notes i
instrukcje by zawsze się uśmiechać. Starszy pan dziwnie się na mnie
patrzy, gdy demonstruję przed Nathanielem wszystkie swoje najlepsze
uśmiechy, ale mówię sobie w duchu, że nawet nie znam tego faceta
(gorzej, jeśli jest stałym klientem). Potem okazuje się, że muszę
jeszcze znać menu, czego w sumie mogłam się spodziewać, więc sięgam po
jedno. Wtedy też za drzwiami dają się słyszeć podniesione głosy. A
szybkość, z jaką są wykrzykiwane, wskazują na coś więcej niż zwykłą
kłótnię. Patrzę na drzwi. Nathaniel też.
-Zaczekaj tu – mówi i wybiega na zewnątrz.
Mam ochotę pójść za nim, ale w ogóle nie mam zdolności bicia się, więc
zostaję w środku. Starszy pan jakby schował się za gazetą. Po piętnastu
minutach mam już dosyć czekania.
Nathaniel, co ty tam robisz?