Nowy York — miasto marzeń. Miasto, które uratowało mi życie, otworzyło
na nowe możliwości. W końcu do mojego życia wtargnęło trochę szczęścia i
dobrego humoru, czułem się też o wiele bezpieczniej i lepiej niż w
poprzednim etapie mojego życia. Całe szczęście, że mam to już za sobą...
Jedyne co mi z tamtego życia zostało, to właściwie wkurzający kuzyn,
którym muszę się opiekować. Sam nie wiem, co mnie podkusiło, bym się nim
opiekował. W prawdzie jesteśmy w Nowym Yorku ledwo od ponad dwóch
miesięcy, mimo wszystko nie zbyt oswoiłem się z nowym miejscem. Do tej
pory nie rozpoznawałem paru miejsc, nie znałem ponad połowy mapy miasta i
ciągle się gubiłem.
Postanowiłem, że przejdę się, skoro i tak miałem wolny dzień, to czemu nie?
Na zewnątrz, pomimo zimy była dość ładna pogoda. Narzuciłem na siebie
kurtkę oraz kochany futerał na ukulele, wcisnąłem portfel do kieszeni i
wyszedłem z mieszkania. Zakluczyłem drzwi, uprzednie z piętnaście razy
sprawdzając, czy aby na pewno dobrze zamknąłem dom, po czym zszedłem
cztery piętra w dół, by w końcu wyjść z bloku. W prawdzie mamy windę,
chciałem mimo wszystko rozruszać kości. Miałem dość dużą swobodę z rana,
gdyż Matthias siedział do jakiejś piętnastej w szkole, a była dopiero
dziesiąta. Postanowiłem zajść do pobliskiej kawiarni po coś do picia,
szczególnie że ostatnio wzięła mnie porządna chęć na kawę. Wpadłem do
pobliskiego zabudowania, sprawnie zamówiłem czarną americano, po czym
bez większych ceregieli ruszyłem na spacer do Central Parku.
Ludzi nie było za dużo co było sporym plusem, nigdy nie przepadałem za
tłumami — oczywiście nie wliczając w to pracy w klubie. Szedłem
właściwie tam gdzie poniosły mnie nogi, co parę minut popijając kawę.
Zbliżałem się w stronę altanki, jednak zbytnio zajęty pięknem natury i
otoczenia wokoło mnie, wpadłem na osobnika wychodzącego właśnie spod
tego zabudowania. Zderzyłem się z nieznajomym i oboje upadliśmy na zimną
ziemię. Na moje nieszczęście niedawno kupiona kawa poszła w błoto, na
szczęście jednak nie wylała się na mnie. No cóż, czasem tak się
dzieje... Usłyszałem niedbałe prychnięcie ze strony nieznajomego,
podniosłem się lekko otrzepując tyłek z ziemi.
- Może trochę uważaj, co? - zapytał. Podniosłem oczy, z lekka mu się
przyglądając. Dość wysoki, niebieskooki blondyn? Chyba tak można nazwać
ten kolor włosów. Ubranie też miał dość eleganckie, do tego towarzyszył
mu sporych rozmiarów dalmatyńczyk.
- Może... - wyszczerzyłem się chamsko. - Aczkolwiek obaj powinniśmy
uważać, chociaż myślę, że szczęście jest bardziej po mojej stronie. - W
odpowiedzi mężczyzna uniósł lekko jedną brew, a ja wskazałem na kawę
rozlaną po ziemi, która gdzieniegdzie zabarwiła śnieg na jasny brąz.
- Cóż, bywa. - wzruszył ramionami.
- Byłbym jednak bardziej uszczęśliwiony, gdybyś zadośćuczynił mi tę kawę. - odparłem ze stoickim spokojem.
Edward?